Falafele są klasykiem kuchni wegetariańskiej i wegańskie, są dość praco- i czasochłonne, ale warte grzechu. Tym bardziej, że jak już się je zrobi, to można je wykorzystać na kilka sposobów.
Pierwsze co, to trzeba namoczyć ciecierzycę. Falafele robimy z surowej, niegotowanej cieciorki. Czyli bierzemy 2 kubki suszonej ciecierzycy, płuczemy i zalewamy przegotowaną ciepłą wodą. Ja dodaję pół łyżeczki sody oczyszczonej, żeby więcej toksyn wyciągnąć i żeby ciecierzyca była bardziej miękka. Moczymy przez dzień lub przez noc, przynajmniej 5-6 godzin.
Zrelaksowani, pełni energii i chęci do pracy, przystępujemy do procesu wytwórczego falafeli. Odlewamy ciecierzycę i przerzucamy do sporej miski. Szatkujemy: cebulę, pęczek kolendry i pęczek pietruszki. Pół ostrej papryczki. Jeśli nie, to dosypujemy troszkę sproszkowanej papryczki.
Wszystko, co powyżej, mielimy w maszynce – ręcznym młynku do mięsa. Zmielony raz farsz daje nam idealne falafele: miękkie w środku, chrupiące na zewnątrz. Można zblendować, ale wtedy farsz nie będzie tak miękki. Jeśli blendujemy, wtedy ostrożnie, bo ciecierzyca podczas rozdrabniania lubi fikać.
Co dalej? Dodajemy przyprawy: ze 3 łyżeczki kuminu, łyżeczkę kolendry, sól, pieprz, sok z niecałej ćwiartki cytryny (ale niekoniecznie). Niektórzy dodają cynamon – rzecz gustu. Dodajemy też „spoiwo”. Weganie mają swoje metody, ja dodaję jajko (czasem 2). Mieszamy, smakujemy, doprawiamy do smaku.
Kleimy małe klopsiki, mocno je ściskając – lepiej się wtedy masa łączy i nie rozpadają się. Smażymy w głębokim tłuszczu (niestety) po 3 minuty z każdej strony. Nie dłużej. Obracamy delikatnie, żeby się nie rozwaliły.
Co mamy? Naprawdę pyszne falafele z chrupiącą skórką i miękkim środkiem. Idealne do dipów, wrapów, sałatek, jako danie.
Rodzina mówi, że nasze falafele są lepsze niż u Turka czy w libańskiej knajpie 🙂